Posłaniec MBS

Posługa kapelana szpitala

Z ks. Wiesławem Burskim MS, kapelanem szpitala bonifratrów w Krakowie, rozmawia ks. Grzegorz Szczygieł MS.

Jak to się stało, że zostałeś kapelanem szpitala?

Po czterech latach pracy w Kobylance prowincjał, ks. Andrzej Zagórski, zapytał, czy nie chciałbym podjąć posługi jako kapelan w szpitalu bonifratrów w Krakowie. Bonifratrzy to zakon bracki, mają tylko kilku kapłanów, którzy sprawują sakramenty wewnątrz ich wspólnoty, i od zawsze w tym szpitalu posługiwali księża zakonnicy z zewnątrz, dlatego zwrócili się o pomoc do saletynów. Pamiętam, że zadałem mu pytanie, dlaczego z takim pomysłem dzwoni do mnie. Nie wiem, czy jestem na tyle doświadczony, przecież jestem młodym księdzem. Odpowiedział: „Ty też kilka razy byłeś pacjentem, możesz mieć doświadczenie od strony pacjenta i wiedzieć, czego pacjenci oczekują od kapelana”. Rzeczywiście, przechodząc różne choroby i operacje na otwartym sercu, zawał, spędziłem trochę czasu w szpitalach, a nawet jako pacjent w szpitalu, w którym pełnię posługę.

Na początku lipca 2014 roku przyjechałem do Krakowa do konwentu Braci Bonifratrów, by się przedstawić. Przeor, br. Ambroży, bardzo serdecznie mnie przyjął, pokazał mi cały szpital, klasztor, przedstawił zakres moich obowiązków, dodał otuchy, żebym się nie bał, że wszyscy oczekują na kapelana. Tak się zaczęła moja posługa.

Co należy do obowiązków kapelana?

Przede wszystkim troska o każdego cierpiącego i towarzyszenie w chorobie, bez względu na to, czy jest katolikiem, czy człowiekiem niewierzącym. Charyzmat tego szpitala to leczenie ducha i ciała. Stąd wszystkich pacjentów powierza się w codziennej Eucharystii. Naturalnie, także udzielanie sakramentów pokuty i namaszczenia chorych. Zdarzało się, że i sakramentu małżeństwa.

O 6.30 rozpoczyna się msza święta w kościele sanktuaryjnym św. Jana Bożego – patrona chorych i założyciela bonifratrów. Po mszy śniadanie, a potem robię pierwszy obchód szpitala, czyli spotykam się z tymi pacjentami, którzy idą na operacje, zabiegi czy badania. Staram się im podać rękę, pobłogosławić, jeśli ktoś się przez noc zdecydował, to wyspowiadać, dodać otuchy, zapewnić o tym, że za chwilę będziemy polecać go w kaplicy szpitalnej. To zajmuje mi godzinę, półtorej. Potem schodzę na kawę i brewiarz. W kaplicy szpitalnej od 7.00 do 19.00 jest adoracja Najświętszego Sakramentu, więc często tam wstępuję na chwilę, by powierzać tych wszystkich pacjentów, z którymi wcześniej się spotkałem. Około godziny 11.30 znów idę do chorych. Niektórzy wracają już z zabiegów, więc czasami dotyk dłoni, jedno słowo, pytanie: „Jak się spało” odblokowuje ich i przestają myśleć o bólu, o cierpieniu – widzą, że jest ktoś przy nich. Zwłaszcza teraz, kiedy od marca nie ma odwiedzin. Oni niejednokrotnie są w szpitalu kilka tygodni, niekiedy miesięcy, i odwiedziny są dla nich na wagę złota. Pielęgniarka nie ma czasu na to, żeby patrzeć, jak on się budzi, trzymać go za rękę, zwilżyć mu usta, poprawić poduszkę. Kapelan ma ten komfort, że może czuwać przy jednym pacjencie dłużej i ludzie sobie to cenią. O 12.15 jest obiad we wspólnocie zakonnej, po obiedzie – trochę czasu, żeby się zorientować, kto chciałby o własnych siłach czy z pomocą wolontariuszy zejść na mszę świętą o 14.30 w kaplicy szpitalnej. Wcześniej przychodziło na tę mszę bardzo dużo osób. Teraz pacjenci boją się zarazić, są izolowani, więc odprawia się ją często w pustej kaplicy. Msza kończy się koronką do Bożego Miłosierdzia i potem kapelan udaje się z Komunią Świętą do sal chorych, którzy nie mogli przyjść. Wracam około godziny 16.30. Wieczorem o 18.00 rozpoczyna się nabożeństwo w kościele sanktuaryjnym i msza święta. Po niej wychodzę znów „na szpital” do tych pacjentów, z którymi wcześniej rozmawiałem, zachęcałem do przygotowania się do spowiedzi, do przyjęcia sakramentu namaszczenia chorych. Tych, którzy mogą chodzić, do tej pory gromadziłem w kaplicy około 19.30 i robiłem krótką katechezę na temat sakramentu namaszczenia chorych. Innych namaszczam czy spowiadam w salach lub w oddzielnym pomieszczeniu. Późnym wieczorem także chodzę po szpitalu, by powiedzieć chorym: „Dobranoc”. Często modlę się z nimi, czytając fragment Ewangelii z dnia, rozważam krótko albo mówię pacierz czy dziesiątek różańca. Wracam do pokoju około 22.00, czasami bardzo zmęczony, z bolącymi nogami. Kiedyś prowadziłem pewną panią do spowiedzi i trzeba było przejść 20 metrów z sali do gabinetu zabiegowego, gdzie mogliśmy być sami. Szliśmy prawie 10 minut. Prościej byłoby wziąć tę kobietę na ręce i ją zanieść, ale ona chciała iść. A ja chciałem jej towarzyszyć. Procedury zabraniają siadania na łóżku, a krzesełka często są zajęte przez rzeczy pacjentów, więc niejednokrotnie trzeba stać, schylić się, wysłuchać i nieraz to trwa nawet 10 minut.

Pacjenci oczekują kapelana, czy raczej podchodzą z rezerwą?

To jest szpital katolicki i wielu pacjentów wie, jaką rolę pełni ksiądz. Pielęgniarki i lekarze robią znak krzyża, modlą się. Pacjenci oczekują od księdza kultury, subtelności, delikatności. Kilka razy złapałem się na tym, że ktoś, rozmawiając np. o polityce, próbował mnie trochę sprowokować, i wtedy, tracąc kontrolę, podnosiłem głos. Inny pacjent zwracał mi uwagę: „Proszę księdza, delikatniej proszę”. To mi pokazuje, że w tym zakrzyczanym świecie, pełnym nerwów, niepokoju, agresji, pacjenci bardzo sobie cenią to, że kapelan nie moralizuje, ale wysłucha historii życia danego człowieka. Nie są to proste życiorysy. Wtedy się rozumie, dlaczego nieraz byli daleko od Kościoła, dlaczego przystępują do sakramentu pokuty po 15–20 latach, i to nie z lęku przed zabiegiem czy operacją, ale pod wpływem czasu, cierpienia, bólu przewartościowali swoje życie i chcą się pojednać z Bogiem. Przyznają nieraz, że te 20 lat ich życia to było jedno wielkie zło, bagno. Nie wiedzą, dlaczego w tym tkwili, dopiero choroba otworzyła oczy. Dziękują za to, że ich wysłuchałem, bo gdyby poszli do kościoła parafialnego, klęknęli przy konfesjonale, to nie powiedzieliby nawet jednej dziesiątej tego co tutaj. Tego im trzeba – wysłuchania, nie osądzania. To Pan Bóg daje łaskę, a my jesteśmy tylko narzędziami.

Kiedy idę do chorych, nieraz nie wiem, co im powiedzieć. Niektórzy wiedzą, że za kilka dni umrą, bo są przerzuty, operacja zbyt skomplikowana… Co im powiem? „Proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze”? Skoro lekarz mówi, że szansa jest znikoma, to ja nie mogę powiedzieć, że będzie dobrze. I czasem po ludzku boję się iść na OIOM, powiedzieć komuś, że córka, matka, syn stoi za drzwiami i płacze, bo doskonale wie, że to tylko kwestia czasu. Kiedyś dostałem od br. Ambrożego relikwie św. Jana Grandego, ucznia św. Jana Bożego, który jest patronem tego szpitala. Te relikwie biorę do kieszonki koszuli i wiem, że nie idę sam. Kiedy nie wiem, co powiedzieć, jak się zachować, to wiem, że ze mną jest św. Jan Grande. Patron szpitala dodaje mi otuchy. Zawsze, po drodze do pacjentów staram się wstąpić na trzy minuty do kaplicy szpitalnej, powierzyć moją posługę Chrystusowi i prosić Go o to, żeby być dobrym narzędziem w jego dłoni.

Środowiska laickie kwestionują potrzebę zatrudniania w szpitalach kapelanów. Jak odpowiedzieć na taką krytykę?

Trzeba zapytać, czy byli w szpitalu, widzieli posługę kapelanów i na tej podstawie twierdzą, że oni są niepotrzebni. Bo ja mam odmienne zdanie. I to nie dlatego, że jestem kapłanem, zakonnikiem, kapelanem w szpitalu, ale dlatego, że w tym szpitalu, nie ma takiego pomieszczenia, w którym leżeliby pacjenci i nie grałaby muzyka chrześcijańska, albo Radio Maryja, albo ktoś nie odmawiałby różańca. W kaplicy szpitalnej jest kamera i w każdej sali szpitalnej poprzez telewizor można obejrzeć transmisję mszy świętej o 14.30. Kiedy idę z komunią, to widzę, że telewizory są włączone właśnie na tym kanale.

Kapelan nie przychodzi tylko po to, żeby moralizować i namawiać do spowiedzi i komunii świętej. Zdaję sobie sprawę z tego, że poza szpitalem pacjenci nie przyjmują komunii codziennie. Nie mówię nikomu, że musi się wyspowiadać, bo jest w szpitalu, ale traktuję go tak samo jak każdego innego – rozmawiam, odwiedzam, pytam, czy się wyspał, czy mu coś przynieść.

Był taki pacjent, który gdy zobaczył, że jestem w koloratce, zaczął pytać, dlaczego w tej sali wisi krzyż, żądał, by go zdjąć, bo on jest ateistą. Odpowiedziałem po prostu: „To dlaczego pan przyszedł do takiego szpitala? To jest szpital, w którym współpacjenci życzą sobie tego krzyża”. Zdarzało się, że osoby chore kwestionujące potrzebę obecności kapelana po jakimś czasie podejmowały rozmowę i refleksja, nieprzespane noce, a może wyrzuty sumienia sprawiały, że prosili o sakramenty… nieraz po długich latach. Wiele osób laicko nastawionych pisze potem słowa wdzięczności.

A czy to nie wynika z tego, że większość osób chorych to pokolenie ludzi tradycyjnie wierzących? Za jakiś czas ludzie mogą nie potrzebować kapelana…

Mogą. Ale moje doświadczenie pokazuje, że na przestrzeni tych sześciu lat było wiele młodych osób, które deklarowały się jako wierzący, ale niepraktykujący. Tzn. byłem ochrzczony, chodziłem na katechezę, a teraz mam 28 lat i nie chodzę do kościoła. Moje doświadczenie pokazuje, że kiedy siądzie się przy takim człowieku i zacznie rozmawiać z nim na proste tematy – jak się czujesz, czego potrzebujesz, czemu się nie uśmiechasz, co się wydarzyło, że masz 27 lat i jesteś sama, czemu kręcisz się tylko wokół tematu: praca, dom, nie masz przyjaciół, nie masz znajomych… Wtedy dostrzega się, że ten człowiek za czymś tęskni, brakuje mu celu w życiu, wspólnoty. To powoli zaczyna ich zmieniać. Jeśli pacjenci leżą w szpitalu tydzień, dwa i ja przychodzę do nich codziennie lub co drugi dzień, rozmawiam, a oni są chętni opowiadać o sobie, to zmieniają swoje patrzenie. Nie ma znaczenia, że to jest szpital katolicki. W każdym szpitalu chorzy, cierpiący są tacy sami. Słyszałem takie zdanie: „Na ból jest lekarstwo, możemy podać kroplówkę, znieczulić, ale na cierpienie nie ma lekarstwa – na cierpienie jest drugi człowiek”. Cierpisz z powodu choroby, tęsknoty, samotności, ktoś cię nienawidzi, ktoś ci nie przebaczył… Tego się nie da uśmierzyć. Przy takim kimś trzeba być, wysłuchać, zrozumieć, nieraz przytulić. Ja często tak robię. Po spowiedzi przytulam człowieka i mówię mu: „Dziękuję za twoją spowiedź”. Czy ktoś idzie na zabieg i się go boi. – przytulam, jeśli jest leżący, to kładę mu rękę na czole, ściskam dłoń i mówię: „Jestem z tobą, nie bój się”. Te słowa ludzie bardzo sobie cenią. Czasami to pierwsza rzecz, jaką wspominają po wybudzeniu. Każdy z nas tego potrzebuje, bez względu na to, czy jest wierzący czy nie, starszy czy młody.

Głosiłem kiedyś rekolekcje dla księży kapelanów w Toruniu. Byli tam kapłani z całej Polski, w różnym wieku. Kiedy z nimi rozmawiałem, to nasunęła mi się taka smutna refleksja, że wielu z nich posługiwało w szpitalach, bo „nie mieścili się” w diecezji, czyli mieli jakiś problem i „za karę” zostali kapelanami w szpitalu. Sami mówili, że tę posługę traktują jako pracę – odprawię mszę rano, przejdę po szpitalu i już mam dzień wolny. To mnie bolało, bo uważam, że tego nie można uważać tylko za pracę. To jest posługa i towarzyszenie tym ludziom. Nieraz pacjent wymaga 15 minut, a nieraz półtorej godziny. Jakieś cztery lata temu miałem pacjenta, który gdy wszedłem z Komunią Świętą, odwrócił się tyłem, nie odpowiadał na moje pytania. Na drugi dzień leżał na plecach, czytał gazetę i również nie zareagował. Kolejny dzień – zaczął mnie obserwować, przełamywać się. Traktowałem go jak każdego innego. Pytałem, jak się spało, czy w czymś pomóc, raz przeprałem mu ręcznik. Był przygotowywany do trudnego zabiegu, bał się go. Chciałem mu towarzyszyć, codziennie przy nim byłem. Po dwóch tygodniach był operowany. Wiele razy zachęcałem go, żeby skorzystał z sakramentu pokuty, dał się namaścić. Ciągle odmawiał. Po operacji spędził kolejne dwa tygodnie w szpitalu i nadal nie dał się przekonać do sakramentów ani do głębszej rozmowy, ale chętnie brał udział w luźnych dyskusjach. Któregoś dnia szedłem z Komunią Świętą, a on stał przy windzie z wypisem w ręce – wychodził ze szpitala. I mówi: „Proszę księdza, proszę mnie wyspowiadać”. Zaskoczyło mnie, że przez cztery tygodnie byłem u niego codziennie, a prosi o spowiedź teraz, gdy idzie do domu. „Proszę księdza, 46 lat nie byłem u spowiedzi, bo urodziło mi się niepełnosprawne dziecko i ktoś powiedział, że to kara Boża. Zamknąłem się na Pana Boga. Żyłem, jakby Go nie było. Ale tu w szpitalu spotkałem Boga na nowo. Ksiądz codziennie był, nie odrzucał mnie, traktował jak każdego innego, kto przyjmuje komunię. Pielęgniarki przez 12 godzin, ze spuchniętymi nogami, przychodziły na każdy mój dzwonek. Kiedy spadł mi kubek po operacji, pan obok mnie z amputowanymi nogami, potrafił przez cztery minuty schodzić z łóżka na wózek, podjechać wózkiem do mojego łóżka, podnieść mi kubek, a potem znowu przez cztery minuty kłaść się na łóżko. Ja miałem łzy w oczach. Wszyscy ludzie się o mnie troszczyli”. W tak prozaicznych rzeczach spotkał Pana Boga. I to nie byłem ja i moje przekonujące słowa. Pan Bóg posłużył się kilkoma osobami, dał czas, dał chorobę, dał miejsce, dał takich ludzi, którzy sprawili, że on się wyspowiadał. I ze łzami w oczach żałował za grzechy, które popełnił. Tak się rozstaliśmy. Za kilka tygodni przyszła do mnie na oddział kobieta, żona tego pana, i też poprosiła o spowiedź. To był dla mnie znak, że nasza posługa w szpitalu, mimo, że nieraz taka nieudolna, jest potrzebna. To są sytuacje, które pozwalają zrozumieć, że bycie kapelanem w tym miejscu ma sens. Ta posługa nie polega na pójściu do chorych i załatwieniu sprawy. To towarzyszenie człowiekowi choremu przez 24 godziny na dobę.

Dziękuję za rozmowę.


Wywiad ukazał się w dwumiesięczniku „La Salette. Posłaniec Matki Bożej Saletyńskiej” – Troska o zdrowie (nr 1/2021)

Zapraszamy na stronę internetową: https://poslaniec.saletyni.pl/produkt/malzenstwo-sakramentalne-poslaniec-nr-3-2020/